piątek, 29 listopada 2013

Palawan i podsumowanie

Ostatni post, który udało nam się zamieścić, jeszcze podczas wyjazdu był bardzo pobieżny. Powodem był ograniczony dostęp do netu. Teraz, już ponad miesiąc po powrocie w końcu znalazłem czas i udało mi się wybrać najciekawsze foty a Jackowi zmontować fantastyczny film podsumowujący nasz wyjazd.
Na ostatni tydzień polecieliśmy na północ Filipin, na wyspę Luzon, aby spróbować surfingu. Niestety pogoda okazała się okropna. Mimo pięknych piaszczystych plaż i fantastycznych fal w najbardziej wysuniętej na północ miejscowości Pagudpud ulewny deszcz i niska temperatura szybko nas stamtąd przegoniły.

Przejechaliśmy około 350 km przez 3 dni ! tak dokładnie aż tyle, gdyż transport lądowy w tym kraju jest bardzo powolny i mimo komfortowego autokaru, którym jechaliśmy zatrzymywał się on co kilkaset metrów w celu zabrania kolejnych pasażerów. Aby nie zwariować od tej ciągłej jazdy zatrzymaliśmy się w miejscowości Vigan. To przepiękne kolonialne miasteczko w stylu hiszpańskim z tradycyjna zabudową. Bardzo polecam je odwiedzić, gdyż to chyba jedyne miasto na Filipinach w którym można się poczuć przyjemnie, relaksując się spacerem po pięknych uliczkach starego miasta zachwycaliśmy się tamtejszym rękodziełem i bryczkami konnymi - jak z innej epoki.

Na ostatnie 4 dni dni pobytu udaliśmy się na południowy zachód od Bolinao, położonego na zachodzie Luzonu.  Znaleźliśmy tam miejsce, gdzie poczuliśmy że Filipiny to prawdziwy bezludny raj na ziemi. udało nam się wynająć dom na skarpie z praktycznie prywatna plaża, 4 sypialniami, 3 łazienkami, tarasem i widokiem na falujące morze. Dom miał taras, gdzie patrząc na zachód słońca graliśmy w karty i popijaliśmy lokalny przepyszny rum (cena ok 5 zł za litr). Codziennie na wynajętym skuterze jeździliśmy 25 km na lokalny targ, gdzie kupowaliśmy warzywa owoce i mięso do przygotowania wspólnych kolacji, spożywanych na bambusowym tarasie przy zachodzie słońca tak pomarańczowym jak nigdzie indziej. Ognisko na plaży z kiełbaskami i kąpiel w środku nocy uwieńczyły nasz pobyt w tym wspaniałym kraju.

Bardzo polecam filipiny, tym którzy chcą zobaczyć najpiękniejsze plaże na świecie i lubią podróżować, jednak nie specjalnie się przy tym męcząc :) Turystów jest niewielu, nawet w najbardziej popularnych miejscach. Lokalna ludność jest bardzo otwarta i uczciwa, ponad to angielski jest jerzykiem urzędowym, co bardzo ułatwia z nimi kontakt. Sieć lotnisk jest bardzo gęsta a loty są niedrogie (100-200 zł). Ceny nie są wyższe niż w Tajlandii a alkohol jest najtańszy z całej Azji. Ze względu na małą liczbę turystów i niskie ceny w szczególności polecamy odwiedziny tego kraju po sezonie.
Bardzo dziękuję Gosi, Jackowi i Bartkowi za wspaniały wspólny wyjazd a wam za to że chciało wam się czasem tu zajrzeć.



film Jacka


Ujecie z jednej z piękniejszych plaż w El Nido


Kliknij na foto żeby zobaczyć pełen album
Filipiny 2013

krzyn

poniedziałek, 25 listopada 2013

Rekiny wielorybie w Oslob na wyspie Cebu

Po fantastycznym byczeniu sie na plażach Palawanu postanowiliśmy zrobić coś grubszego. Samolotem na wyspę Cebu dalej busem na jej południową część udaliśmy się do Oslob.  Miejsce (jeszcze) mało znane, bo główna atrakcja jest dostępna tam od roku. Największa ryba na swiecie, Rekin Wielorybi gatunek na wymarciu, jest ich ponoć jedynie ok 1000 sztuk na świecie, z czego 21 od niedawna tutaj. Mają do 12 m długości i 21 ton. Miejscowi zwabili je, karmiąc ich przysmakiem- małymi rybkami i krewetkam prosto z ręki! Są przepiękne, niesamowicie potulne i absolutnie nie groźne dla człowieka. Obcowanie z nimi to niezapomniane przeżycie i powala wszystkie inne na kolana. Zobaczcie foty i krótki film :)






























Krzyń

sobota, 23 listopada 2013

Palawan i prąd przez pół dnia

Palawan to pierwsza z wysp, które odwiedziliśmy na Filipinach. Słynie z największych plaż rozsianych wokół wyspy, a także po mniejszych, w większości niezamieszkanych rajskich wysepkach. Aby się na nie dostać wykupuje się wycieczki malutkimi łódkami tzw. "island hopping", a następnie pływa się  miedzy nimi cały dzień. W cenie jest posiłek przygotowywany na jednej z bezludnych wysepek z owoców morza i ugrilowanych na miejscu ryb przez załogę łódki.
Po trzech dniach lotu po dotarciu do Puerto Princesy i jednym regeneracyjnym noclegu, wsiedlismy w busa i udaliśmy się na północ wyspy do El Nido, jednego z topowych miejsc na Filipinach. Zamieszfkalismy w czwórkę w bambusowym domku przy plaży i poczulismy, że jesteśmy w raju :) Spędziliśmy tu błogie 4 dni, w większości bez prądu, "skacząc" po okolicznych wysepkach, snurkujac, jeżdżąc na skuterach po najpiękniejszych plażach świata, do których dojazd byl nie raz duzym offroadowym wyzwaniem, kosztując lokalnej kuchni.
Poznaliśmy dużo fantastycznych miejscowych i Polaków, których z racji promocyjnych lotów jest najwięcej ze wszystkich obcokrajowców. Pozdrawiamy Anię i Piotrka z Nowego Sącza i dziękujemy za wspólne wycieczki i świetnie spędzony czas przy szklaneczkach przepysznego rumu za 7 zeta za butelkę ;)

Turystów jest niewielu co nas cieszy w odróżnieniu od miejscowych, którzy przeklinają media odstraszajace przyjezdnych nieprawdziwymi informacjami o tajfunie. Choc Hayan/Yolanda zniszczył wiele to nie można zapominać o pozostałych 94 milionach ludzi, ktorzy w wielu regionach żyją głównie z turystyki! Dlatego w imieniu naszym i miejscowych zachecamy do odwiedzania Filipin! To raj na ziemi! (Przy okazji chcielibyśmy podziękować Asi Sieradzan oraz Marysi i Piotrkowi Paszyńskim, którzy postanowili wesprzeć najbardziej poszkodowanych przez tajfun. Wsze ubrania i słodycze trafiły na małą wyspę Coron).

Filipinczycy to biedny narod lecz mieszkają tu niesamowicie przyjaźni i wiecznie uśmiechnięci ludzie dzięki którym to miejsce staje się niepowtarzalne. Ich drugim językiem jest angielski co bardzo ulatwia  z nimi kontakt i sprawia, że stają się nam bardziej bliscy. Ponad to nie są tak nachalni i nie oszukują jak ludność innych krajów azjatyckich.
Filipiny to także  kraj absurdów. Z jednej strony jeden z bardziej katolickich krajów świata,  gdzie ludzie kąpią się w ubraniach, gdyż tak bardzo wstydzą się pokazywać gołe cialo, z drugiej zaś kraj bardzo otwarty i tolerancyjny, gdzie co i rusz można napotkać dziewczynę,  która okazuje się chlopakiem tak zwanym Ladyboyem.

Ostatniego dnia w El Nido udało nam się zobaczyć narodowy sport Filipinczykow jakim są walki kogutów. Nie był on tak brutalny jak się spodziewalismy.  Cała walka trwała może 3 minuty. Więcej czasu zajęły zakłady. . Ogólnie nie popieramy sportów  na " śmierć i życie", ale nie wątpliwe było to dla nas ciekawe doświadczenie :)

Jutro lecimy na Cebu.


Ps. Strasznie słaby net więc tylko kilka zdjęć udało nam się wrzucić.

Krzyń i Gosia K

Pulawan

środa, 13 listopada 2013

Powrót na Filipiny

Drodzy czytelnicy naszego bloga, będziecie mieli okazję przenieść się ponownie na Filipiny. Jak pewnie wam wiadomo współautorka bloga Gosia Pacan i jej ekipa odwiedziła to wspaniałe miejsce na początku tego roku. Nie mogłem jej towarzyszyć zatem aby nie pozostać za nią w tyle zorganizowałem swoją własną małą ekipkę i udało się nam kupić tanie bilety. W jej skład wchodzą: Gosia Kozłowska - przestraszona swoim dziewiczym wyjazdem do dalekiej Azji, ale odważna i widocznie gotowa na wszystko, jadąc sama z trzema facetami:D  Jacek Kitowski - stary wyjadacz, łowca tanich lotów (kupił lot za 1400 zł - gnojek), leniwy jak sto dwa ale pełen dobrych pomysłów, dla Malezyjczyków "myster" :D, Bartek Batorski - tu za wiele nie powiem, bo poznamy się lepiej na wyjeździe ale jak dotąd odznacza się mocnymi zapędami planistycznymi, przebierając w nieskończonej ofercie hosteli na filipinach, lubi bez końca polemizować z Jackiem :D oraz ja Krzysztof Kucharski w swojej nie do końca skromnej osobie, którego to wszyscy dobrze znacie, ale dla przypomnienia: gaduła, ekstrawertyk, gęba mu się nigdy nie zamyka, nadający bez przerwy o tym jakby to fanie było gdzieś znowu wyjechać...

 W końcu się udało :)
 Lecimy 15.11 na prawie 4 tygodnie. Aby rozwiać wasze wątpliwości Huragan Yolanda, który uderzył w Filipiny 9.11 po naszej wnikliwej ocenie na postawie relacji miejscowych ustaliliśmy, że dokonał tych potwornych zniszczeń na niewielkim skrawku tego kraju, toteż wyłączyliśmy te obszary z planu naszego tripu. Bardzo ubolewamy nad tą potworna tragedią i zamierzamy na miejscu wesprzeć potrzebujących, w miarę możliwości, najpewniej finansowo.

 Kilka słów o Filipinach które są wyspiarskim krajem w Azji Południowo-Wschodniej, położonym na archipelagu około 7100 wysp, z czego tylko 860 jest zamieszkanych. Mają 92 miliony mieszkańców, co czyni je dwunastym najludniejszym krajem świata. Filipiny są bardzo urozmaicone geograficznie i kulturowo, rozróżnia się tu ponad 100 grup etnicznych, wyraźne są wpływy kolonialne. To jedyny kraj w Azji z dominującą religią katolicką, więc zamiast świątyń hinduskich, buddyjskich i meczetów, tym razem będziemy tu podziwiać kościoły, często z kilkusetletnią historią. A zamiast zielonej herabty i braku alkoholu, jak w reszcie muzułmańskiej Azji, będziemy popijać piwko za 1,5 zł :)))

 Wyjazd jak zwykle budżetowy z plecakiem, w pełni przygotowany przez nas. Lot Gdańsk - Manila z dwiema przesiadkami liniami Wizzair + Saudia Airlines.  Na miejscu poruszamy się możliwie najtaniej (loty na filipinach są niedrogie ok. 70zł, pierwsze dwa mamy już kupione), następnie na wyspach wynajmujemy skutery/motory, korzystamy z transportu publicznego a między mniejszymi wyspami poruszamy się promami. Żeby już was nie zanudzać napomknę tylko o kilku atrakcjach naszej trasy:

Camiguin jest niedużą wulkaniczną wyspą, na której znajduje się 7 wulkanów, mnóstwo gorących źródeł, piaszczyste plaże, liczne wodospady, laguny, stare kościoły i cmentarze oraz dżungla.
Wulkan Mayon jest najaktywniejszym wulkanem na Filipinach. Sięga na wysokość 2463 metrów nad poziom morza i jest uznawany za jeden z najpiękniejszych wulkanów na świecie z uwagi na niemal idealnie symetryczny stożkowy kształt. itd :)

Ów blog postaram się uzupełniać jak najczęściej aby znajomi i rodzina mogli spać spokojnie:).

Zachęcam Do lektury a zarys trasy poniżej.



krzyń

poniedziałek, 11 marca 2013

Na pożegnanie Malapascua

Z Cebu bardzo szybko złapaliśmy autobus do Maya, miejscowości najdalej wysuniętej na północ wyspy, po to, żeby stamtąd popłynąć do ostatniego miejsca naszej destynacji – wyspy Malapascua. Błękit morza podczas podróży do Maya towarzyszył prawie bez przerwy. Na miejscu razem z napojami i browarami załadowano nas na łódkę i popłyneliśmy na Malapascua. Wysepka ta jest przede wszystkim znana z nurkowania z rekinami thresher, które charakteryzują się niezwykle długą płetwą ogonową. Jako że my tylko snurkujemy, ominęła nas ta atrakcja:/ Nic to, bo nawet bez rekinów wysepka sama w sobie jest przepiękna – białe plaże, palmy kokosowe, turkusowa woda i chociaż widziałam piękniejsze – ładne rafy koralowe. Życie turystyczne na Malapascua skupia się na Bounty Beach, gdzie postawiono parę ładnych resortów, bungalowy, centra nurkowe oraz plażowe knajpki i bary. Na wyspie nie ma utwardzanych ulic, a ze środków transportu widziałam tylko łódki. To wszystko sprawia, że Malapascua różni się od typowych kurortów, takich jak np El Nido. Ceny na plaży są odpowiednio wyższe (ale nie zaporowe), dlatego chętnie wybieraliśmy się ok. 200 m w głąb wyspy, gdzie odkrywaliśmy knajpki z dobrym i tanim żarciem. Tylko Filipińczycy na Malapascua przewyjątkowo filipińsko zamuleni – na szamkę prawie zawsze czekaliśmy (i tu nie przesadzam) ponad godzinę(Pewnie na jednym palniku dla całej knajpy gotują;)). Dobijająca świadomość niedługiego powrotu w „zimne kraje” podpowiadała, że trzeba się dobrze wyleżeć, wygrzać i wypluskać.. i tak też robiliśmy:) Dla urozmaicenia słodkiego lenistwa, jednego dnia wypożyczyliśmy łódkę z panem „kapitanem”, sprzęcior do snurkowania i popłynęlismy wokół wyspy. Był to rewelacyjny pomysł, bo odkryliśmy, że dopiero po drugiej stronie Malapascua kryją się najpiekniejsze miejsca. Nie obyło się oczywiście bez atrakcji snurkowej, podczas której w przejrzystej wodzie podziwialiśmy fajne rafki i uwaga!! wrak japońskiego statku, najprawdopodobniej z drugiej wojny światowej! Żeby tych atrakcji było mało, obserwowaliśmy całe ławice małych rybek skaczących nad wodą. To niezwykłe zjawisko wyglądało jakby specjalnie przygotowany dla nas wodny taniec:) Pod wodą wypatrzyłam też leżącego na dnie morskiego węża, długi i kolorowo-zygzakowaty budził grozę. Wieczorami podziwialiśmy piękne zachody słońca.. Niedługo po tym przyplażowe bary pustoszały, wyspa szybko zasypiała.. Trochę brakowało nam, żeby posiedzieć dłużej w towarzystwie ludzi, ale typowo nurkowe klimaty tego miejsca rządzą się swoimi prawami.. Po 23:00 pozostawało nam tylko pójść na swój taras i tam z rumem lub piwkiem wsłuchiwać się w bardzo intensywne nocą „głosy” tropików. Oprócz życia turystycznego na wyspie istaniało też życie lokalesów w pobliskiej wsi. W dzień nie zaglądaliśmy do niej, ale wieczorami gdy ją odwiedzaliśmy zawsze tętniła życiem. Dorośli, dzieci, zwięrzęta, dużo muzyki, w piątki i soboty tańce, wspólne oglądanie tv na ulicach – istna sielanka. Przy tej okazji wspomnę, że Filipińczycy to bardzo muzykalny naród. Uwielbiają oni występy karaoke, za które nawet zbierają specjalne punkty, ale oprócz tego śpiewają dosłownie wszędzie, w szczególności amerykańskie kawałki. Nie ukrywam, że byłam w szoku, gdy w pierwszym mieście na Filipinach dziewczyna obsługując mnie w barze przy kasie wyła jeden z hiciorów Celine Dion:) 25 lutego z portu lotniczego w Cebu ze smutkiem opuściliśmy Filipiny. Zapamiętam je jako kraj uśmiechniętych i życzliwych ludzi, bardzo tropikalny, ale i urozmaicony, pełen skalistych, ale też płaskich wysepek, błękitnej wody, olbrzymich pól ryżowych i zielonych gór. Jak każde miejsce na Ziemi ma też swoje gorsze strony, jak ciemne, zaśmiecone miasta. Odczuliśmy, że przemieszczanie po Filipinach nie należy do najprostszych. Z pewnością Chiński Nowy Rok i watacha turystów, która przybyła wtedy na urlop, uniemożliwia mi obiektywną ocenę, jak to tam rzeczywiście jest. Pomimo ww Świąt i podobno kilkukrotnej przebitki z tej okazji, ceny zdawały się być cały czas bardzo przystępne, a momentami nawet śmiesznie niskie. Z Filipin liniami lotniczymi Cebu Pacific powróciliśmy do Hong Kongu, gdzie na wyjątkowo wygodnych lotniskowych ławkach spędziliśmy noc, po czym rano liniami Aerofłot z międzylądowaniem w Moskwie polecieliśmy do Polski. Gosia
Malapascua

sobota, 2 marca 2013

Panglao, Czekoladowe Wzgórza & Tarsiery

18 lutego liniami lotniczymi Zest Air polecieliśmy z Puerto Princessy do miasta Cebu na wyspie o tej samej nazwie (archipelag Visayas). Z lotniska taksą, szybko do tamtejszego portu morskiego, z którego łodzią popłynęliśmy na wyspę Bohol do miejscowości Tagbilaran. Podczas rejsu na pokładzie poznaliśmy Polaka Piotra, który na Filipinach mieszka już ponad 2 lata i gra w tamtejszej kapeli muzycznej. Zaproponował nam, żebyśmy zatrzymali się w resorcie u jego znajomego - Niemca na pobliskiej wyspie Panglao (z Bohol połączona jest tylko betonowym mostem). Normalnie nie korzystamy z tego typu noclegów, jednak cena była zachęcająca i dało się nas złamać:) W końcu duży pokój marzenie, prywatna wielka łazienka, balkon, a na zewnątrz basen:) Po czasie okazało się, że w resorcie jesteśmy jedynymi gośćmi, co zaczęło nas trochę nudzić, tym bardziej, że na Panglao od początku do końca naszego pobytu padał deszcz:/ Pierwszy dzień nudy - czyli piwko, bilard, piwko.. krótki wypad na plażkę, po czym kolejne piwko..Wieczorem zaszaleliśmy i wyskoczyliśmy na drugą stronę wyspy, na najbardziej turystyczną Alona Beach, gdzie skosztowaliśmy smacznego barbecue, potem rum & cola z muzą na żywo w tle. Przy okazji tematu jedzenia, muszę przyznać, że Filipiny nie zaskoczyły kulinarnie. Zamawiając mięso w różnych sosach (najczęściej curry kokosowy), prawie za każdym razem nacinaliśmy się na to, że jest one podawane z kośćmi, ryby podawane były z wnętrznościami. Z czasem wiedzieliśmy, że najbezpieczniej zamawiać dania warzywne lub z owocami morza, które na Filipinach są przepyszne, krewetki duże i tanie – mniam! Jeżeli komuś nie podchodzi lokaleskie jedzenie na pewno nie umrze z głodu, knajpy na Filipinach serwują pizze, pasty, fast foody – oczywiście wszystko w odpowiednio wyższym cenach. Będąc tam warto kosztować też shake’ów i soków owocowych, a w szczególności z mango, które na Filipinach jest wyjątkowo słodkie i soczyste. Następny dzień na Panglao – znowu pada, ale nie ma co, zwalamy się z łóżek, łapiemy jeepneya i śmigamy nim do Tagbilaran. W Tagbilaran śniadanko, po czym dworzec i autobusem publicznym na Czekoladowe Wzgórza. Podróż z lokalesami jest zawsze fajniejsza, niż zorganizowany wypad z bandą białasów. Dodatkowo płaci się za przejazd niepieniądz, nie ma masakrycznej klimy, od której do dziś mam problemy ze zdrowiem, no i przede wszystkim poznajemy fajnych ludzi, którzy zawsze służą pomocą. Minusem podróżowania po Filipinach jakimkolwiek środkiem transportu jest to, że nasze „białe pupy” nie mieszczą się na ich siedzeniach:) Zamiast zajmować jedno miejsce zajmuje się półtora (3 siedzenia na 2 osoby są całkiem w sam raz:D). Dojechaliśmy do Czekoladowych, fajne miejsce, ale szału też nie ma. Z Internetu dowiaduje się, że zbudowane są z wapiennych wzgórz, powstałych na skutek wietrzenia przez okres wielu milionów lat. Porośnięte są szorstką trawą , a gdzieniegdzie przedzielone krzewami lub małymi drzewkami. W okresie suchym przypiekane przez słońce zmieniają zabarwienie na brązowe, skąd słynna nazwa. Parę fotek i lecimy dalej, tym razem do nieopodal oddalonej farmy tarsierów. Tarsiery, w języku polskim wyraki to spotykane tylko na Filipinach oraz na indonezyjskiej Sumatrze i Borneo przedziwne stworzenia o wielkich, wyłupiastych oczach, bardzo chwytnych i dziwacznych kończynach, ogonie 2 razy dłuższym niż ciało, które samo ma tylko 15 cm długości. Dodatkowo mają zdolność skrętu głowy o 180 stopni! Mi osobiście kojarzyły się z filmowymi gremlinami:D To było bardzo ciekawe doświadczenie:) Z farmy tarsierów, po mału łapiemy busa powrotnego do Tagbilaran. Jadąc co chwilę przecinamy rzekę Loboc , na której to Coppola kręcił słynny „Czas Apokalipsy” , stare Kościoły i zabytkowe budynki, których wcześniej nie mieliśmy okazji widzieć. Dochodzę do wniosku, że ten Bohol to bardzo urozmaicona i ciekawa wyspa. Wieczorkiem pakujemy swoje graty, bo bardzo wczesnym rankiem do portu i łodzią z powrotem płyniemy do Cebu.. Gosia
Panglao, Bohol

piątek, 22 lutego 2013

Palawan

Niespodziewanie, w Manili wylądowaliśmy w środku nocy. Miasto o tej porze budziło duży niepokój, więc wybraliśmy pierwszą lepszą pozycję zakwaterowania z Lonely Planet i tricyklem dojechaliśmy do niej. Mimo, że w hostelu nie było miejsca, pozwolono nam przespać się w tzw. relax roomie, korzystać z internetu i wziąć gorący prysznic - wszystko oczywiście za darmo:) Po usłyszanych w hostelu historiach na temat "klimatów" panujących w Manili zdecydowaliśmy, że czas do wylotu samolotu spędzimy nie wynurzając się na miasto. Wieczorem 10 lutego liniami lotniczymi Tiger Airways polecieliśmy z Manili do Puerto Princessy, pierwszej miejscowości na najdalej na zachód wysuniętym archipelagu wysp Palawanie. W Puerto zakwaterowaliśmy się w bardzo klimatycznym Banwa Art House, gdzie pierwszy raz od dłuższego czasu mogliśmy się porządnie zrelaksować. Rano wynajelismy z Michałem skuter i pojechaliśmy poczilowac na plażę za miastem, odwiedziliśmy też farmę motyli (nie warto - szkoda 50php). Po dwóch nocach w Banwa wzięliśmy vana do El Nido i mimo, że droższy niż autobus nie był wcale bardziej komfortowy i nie dojechał planowo w 5 godzin, tylko w 8:) El Nido to mocno turystyczna i moim zdaniem raczej brzydka i brudna wioska na północy Palawanu, jednak widoki jakie rozpościerają się wokół niej są przepiękne! Wyglądem przypominają Zatokę Ha Long w Wietnamie - wszędzie skaliste, porośnięte dżunglą wyspy, a u ich podnóża snieżobiale plażyczki z palmami kokosowymi. Z powodu trwających wakacji, związanych z Chińskim Nowym Rokiem mieliśmy duży problem, żeby znaleźć cokolwiek do spania. W końcu wylądowalismy w paskudnym 10-osobowym pokoju, w ktorym spędziliśmy 3 noce:/ Na szczęście ostatnie 2 noce spędziliśmy już w lepszych warunkach. W związku z problemami noclegowymi na Filipinach i brakiem wolnych miejsc na łodziach, zrezygnowaliśmy z pierwotnego planu wyprawy na wyspy Coron i Busuangę, dodatkowo po ciężkiej tułaczce potrzebowaliśmy solidnego odpoczynku. Podróżując po Filipinach odkryliśmy, że nie jest to takie proste, jak po innych krajach azjatyckich. W większości przypadków transport zaklepywać trzeba z wyprzedzeniem, z noclegami też różnie bywa.. W El Nido w końcu mogliśmy sie wyluzować. Jednego dnia wynajęliśmy kajaki i popłynęliśmy na dziką plażę na pobliskiej wyspie. Drugiego dnia zabukowaliśmy całodzienny tour po odległych wyspach. Wypad w 4 osoby (ja, Michal, Justyna, poznamy na Palawanie Niemiec Borys) + kapitan i jego pomagier, okazał się świetną atrakcją. Podczas wypadu łódką banką uprawialiśmy tzw. "Island hopping", podczas którego zatrzymywaliśmy się na snorkling, wpływalismy do tajemniczej jaskini, w środku której znajdowała się tajemnicza plaża, zaś w innym miejscu tajemnicza laguna. Nie posiadamy aparatu, który jest zarówno woodporny, dlatego najcudowniejszych miejsc nie pokażemy Wam na zdjęciach, to wszystko pozostanie nam jednak głęboko w pamięci. W cenę wypadu na wyspy (900 php - 67 zł) wliczony był obiad, który kapitan ze swoim pomocnikiem urządzili nam na niemal dziewiczej, nieznanej innym plaży, a byly to grilowane ryby, kurczaki, wieprzowina, do tego sałatka ze świeżych warzyw, ryż i owoce. Na łódce mieliśmy cooler, więc zakupiliśmy też rum i piwka (cena za litr rumu - 100 php - 7,5 zł). Trzeciego dnia wynajęliśmy motor i drogą lądową odkrywaliśmy kolejne plaże. Wieczory zazwyczaj spędzaliśmy w plażowych barach popijając piwo lub rum i wcinając przepyszne tutaj krewetki pod różną postacią. Poznaliśmy tu wielu przyjezdnych, lokalnych, a także spotkaliśmy ludzi wcześniej poznanych w Banaue czy Puerto. Po fajnym wypadzie do El Nido wróciliśmy do Puerto, by tam zakończyć nasz pobyt na Palawanie. Z wielką przykrością muszę stwierdzić, że piękne miejsca, które odwiedzamy nie zawsze mają dostęp do neta (myślę tu o kafejkach internetowych, wi-fi jest prawie wszędzie), nie mówiąc już o tym, że przez większą część dnia nie ma tu prądu. Dla nas to już norma, ale zdjęcia na które czekacie mogą pojawić się dopiero po moim powrocie:/ Gosia
Palawan

wtorek, 12 lutego 2013

Pola ryzowe

Z 5 na 6 lutego w nocy wyladowalismy na Filipinach na lotnisku Clark. Miejsce zle skomunikowane z kazda możliwa miejscowscia. Żeby dotrzeć do upragnionych pol ryzowych musieliśmy przedostać sie do terminala Dau, skąd zlapalismy busa do Baguio, z Baguio już rano, dobre 4 godziny czekalismy na kolejny transport, tym razem do Bontoc, w Bontoc jesteśmy po godz. 13, a godzine później wsiadamy w popularny lokalny transport na Filipinach - jeepney i ok. godz. 17 jesteśmy w Banaue!! Uff!! Banaue położone jest w filipinskich górach- Kordylierach, których wysokość sięga 2900 m. n.p.m. , ale to nie góry są tutaj największą atrakcją, tylko kształtowane od 2000 lat piękne tarasy ryzowe. Luty to czas siewow ryżu, więc nasze zdjęcia nxie są tak spektakularne, jak te widoczne na pocztowkach, podczas gdy ryż już dojrzeje. Pierwszego dnia po przybyciu zrobiliśmy sobie mała wycieczkę krajoznawcza, z której zrobiły sie 3h porządnego trekingu. Nie wynajelismy polecanego przewodnika, a na ścieżkach nie było oznaczeń, więc tylko dzięki uprzejmości mieszkańców wsi na polach udało nam się bez większych problemów zobaczyć to co najpiękniejsze. Na wycieczkę do okolicznych, najbardziej popularnych i zdecydowanie najpiękniejszych pól ryzowych w Batad udalismy sie już z przewodnikiem na całodzienny treking. Oprócz pol ryzowych dużą atrakcją był schowany między wzgórzami wodospad. Dojście tam było męczące, ale gdy zobaczyliśmy te piękne miejsce nawet przez chwilę nie zalowalismy tej długiej drogi. Michał nawet wykapal sie w wodospadzie, co było choć zimna, to jednak nie lada atrakcją. Tak jak wcześniej wspominałam treking w słońcu był mocno męczący, a w pewnych momentach skomplikowany. Do tego stopnia, że jedna z uczestniczek wycieczki - Angielka Daniel poczuła sie słabiej i spadła ze szlaku, czego wynikiem była skrecona kostka:( Oprócz Daniel, uczestnikami naszej wycieczki był chłopak z RPA, para z Danii, para z Holandii i trójka innych Polaków, których z resztą bardzo ciepło pozdrawiamy:) Po ciężkim , pełnym przygód dniu zjedlismy wspólnie kolację. To mój pierwszy post z Filipin, dlatego chciałabym napisać parę słów o moich pierwszych odczuciach . Jak tylko wylądowaliśmy na Filipinach , poczułam się bardzo dobrze . Ciepli, życzliwi ludzie, czy maluchy czy starcy , wszyscy uśmiechają się do Ciebie i witają szczerym hello ! Dzieci prawie zawsze pytają jak się nazywasz . W odróżnieniu od innych państw azjatyckich nie ma tu ludzi nachalnych, próbujących ci wcisnąć wszystko za wszelką cenę . Niewielu jest też natrętnych naganiaczy . Banaue nie jest bardzo turystycznym miejscem i może dlatego jest tu bardzo tanio . Za nocleg płacimy 250 pesos filipinskich (19 zł), za obiad w restauracji ok. 130 php (10 zł), za piwo w sklepie 0,32 San Miquel 25 php (1,80 zl), transport z Banaue do Manili (całonocna przeprawa przez góry) 450 php (33 zł), trycykl z wioski do wioski ok. 10 km 50 php (3,50 zl/3 osoby). To co najbardziej nam sie nie spodobało to przeokrutnie klimatyzowane autobusy. Z tak zimna klima nie spotkałam sie chyba jeszcze nigdzie. Nie wiem czy temp. nie wynosi mniej niż 15 st. Można sie łatwo zalatwic.. Wiem, że najbardziej czekacie na zdjęcia, ale musicie poczekać conajmniej do jutra, bo przez te wszystkie przeprawy nie miałam czasu, zeby usiąść przy kompie:/ całuje rodzinę i wszystkich najbliższych. Gosia
Banaue

sobota, 9 lutego 2013

Hong Kong

Wyladowalismy w Hong Kongu z 2-godzinnym opoznieniem. Justyna zdenerwowana, bez jakiejkowiek informacji czekala na nas w miescie. Gdy tylko pojawilismy sie na nowoczesnym lotsnisku HK, od razu zlapalismy lacznosc ze swiatem i skontaktowalismy sie z nia.Umowilismy sie pod nasza, wczesniej zabukowana miejscowka i w przeciagu godziny spotkalismy sie tam. Okazalo sie, ze nasz "hotel" to jeden z kilkudziesieciu podobnych "hoteli" znajdujacych sie w budynku Chungking Mansions, polozonym przy Nathan Road w dzielnicy Kowloon. Wejscie do budynku obstawione bylo nagabywaczami, cinkciarzami, handlujacymi zegarkami i dilerami narkotykow. Oczekiwanie w kolejce na nasze pietro przy niemalej, jak na te pore roku temperaturze trwalo wiecznosc:) Nasz pokoj w "hotelu" okazal sie jednak bardzo przyjaznym miejscem. Okna obejmowaly dwie sciany, a z nich widok na ulice, galerie, sklepy, knajpy, miliony swiatel i ludzi przemieszczajacych sie w duzym pospiechu.
Hong Kong to olbrzymia mieszanka kulturowa, wiekszosc z nich to Chinczycy, ale rowniez Europejczycy, Amerykanie, Indonezyjczycy czy Filipinczycy. Panuje tam wielki pospiech i chaos. Pierwszego dnia po calodobowym locie robimy maly tour po dzielni, wcinamy ja z Michalem sushi, Jystyna "Chinczyka", po malym piwku i zasypiamy jak dzieci.
Drugiego dnia w HK zwiedzamy Central, po czym udajemy sie piechota!! na Victoria Peak, z czego z reszta jestesmy bardzo dumni, bo nie widzielismy ani jednej osoby, ktora tak jak my tam poszla. Turysci wjezdzaja tam specjalnym tramwajem (cos w stylu jak ten na Gubalowke:)) lub dwupietrowym autobusem. Z Victorii Peak, gory panujacej nad Hong Kongiem widok miasta byl niepowtarzalny i zdecydowanie warty pomeczenia sie. Wieczorkiem zjezdzamy do Victoria Harbour, skad podziwiamy srednio spektakularne Light Show. Pokaz swiatla nie zachwyca nasz tak bardzo jak Aleja Gwiazd (podobna do tej w LA czy Miedzyzdrojach:)) z gwiazda samego Jackie Chan'a.
Trzeciego i ostatniego dnia w HK jedziemy na gorzysta wyspe Lantau, gdzie najwieksza atrakcja jest postawiony na samym szczycie najwiekszy siedzacy zrobiony z brazu Buddha na swiecie. Dostajemy sie do niego piekna trasa, ktora wiedzie nas kolejka linowa. Napawamy sie piekna natura tego miejsca, zakupujemy kartki, pamiatki, po czym wracamy do siebie, po niedlugim czasie lapiemy taxe i sru na lotnicho!! Na Filipiny!!

Gosia

Hong Kong

poniedziałek, 28 stycznia 2013

Niedługo ruszamy:D

Już tylko kilka dni dzieli nas od tego, by stanąć na azjatyckiej ziemi. Za tegoroczny cel wyprawy stawiamy sobie Filipiny, kraj ponad 7 tysięcy wysp, nad którym w odróżnieniu od innych krajów Azji Południowo-Wschodniej pieczę sprawuje Bóg Europejczyków.
Wyprawę swą zaczynamy wylotem 2 lutego z Warszawy przez Moskwę do Hong Kongu liniami lotniczymi Aerofłot. Dla mnie to już kolejny raz w Azji, dla Michała pierwszy. W HK czekała już na nas będzie Justyna, która od 23 stycznia podróżuje po Tajwanie. Z HK 5 lutego zawijamy się na Filipiny, gdzie eksplorację zaczynamy na Luzonie na polach ryżowych (podobny ósmy cud świata:)). Potem Archipelag Palawan ze skalistymi wyspami  Coron i Busuangą, gdzie snorkling odbywa się wśród japońskich wraków statków i pięknych raf koralowych, malownicze El Nido oraz druga najdłuższa podziemna rzeka świata. Następnie Archipelag Visayas z wyspami Cebu, Bantayan, gdzie pobędziemy trochę u Polaka Grocha z dala od turystycznego zgiełku, mały raj na ziemi z białymi rekinami czyli wyspa Malapascua, następnie Siquijor i Bohol ze słynnymi Czekoladowymi Wzgórzami. O ile czas pozwoli wpadniemy również na odległe surferskie Siargao. Jednym słowem będzie się działo:D
Gosia


View Bez tytułu in a larger map

niedziela, 23 października 2011

Kuala Lumpur na do widzenia

To niestety ostatnie miasto na trasie naszej podróży po Azji. Dostaliśmy się tam z Singapuru bardzo luksusowym autobusem, wyposażonym w rozkładane do spania fotele (3 w rzędzie), jak w klasie biznes, mknący po autostradzie, równej jak stół przez 5h na odcinku 450km! za około 30zł. Tego brakuje w "polskimbusie":). W Kuala Lumpur, byliśmy już wcześniej i na blogu już nie raz wspominaliśmy o tym niezwykłym mieście. Spędziliśmy tu 3 dni w naszym ulubionym hosletu RibbonStayyz, podczas których m.in. zakupiliśmy ostatnie prezenty dla znajomych i rodziny, odwiedziliśmy hinduistyczną jaskinie bad cave, położoną na obrzeżach miasta i ku pamięci, ostatni raz udaliśmy się pod symbol Malezji czyli Petronas Tower.
Nasz wyjazd niestety dobiegł już końca i po około 24 godzinach lotu, z przesiadką w Londynie dostaliśmy się do Gdańska. Bardzo ciężko było nam się zaadoptować do zimnej, jesiennej pogody, która przywitała nas na lotnisku, następnie do pędzącego trybu życia, do którego po tak wspaniałej i beztroskiej podróży ciężko się przystosować a tym bardziej zebrać się do napisania kilku słów na blogu:P 
Indonezja to niezwykły kraj wielu kontrastów w którym każdy znajdzie coś dla siebie. To olbrzymie państwo, po odwiedzeniu którego ma się wrażenie jakby się było co najmniej w 3 zupełnie rożnych krajach. Pełna dzikich zwierząt, ciężka do przemierzania Sumatra, rozwijająca się w zabójczym tempie, przeludniona, często bardzo nowoczesna, a zarazem pełna niebezpiecznych i jakże cudownych wulkanów Jawa, turystyczna i pełna najlepszych surferskich spotów Bali i oczywiście najcudowniejsza na świecie wyspa Gili Air to miejsca, które pozostaną w naszej pamięci na zawsze... To własnie ich odkrywanie powoduje, że podróże są naszą wielka życiową pasją, a niekiedy pożerającą całe oszczędności:)
Dziękujemy za odwiedzanie naszego bloga i mamy nadzieję że udało nam kogoś zainspirować do podążania w kierunku fantastycznej Azji południowo-wschodniej :)
Zapraszamy również na prezentacje z wyjazdu, której termin podamy w najbliższym czasie.

Krzysiek


środa, 19 października 2011

Singapur

Po półtoramiesięcznym pobycie w naszej ukochanej Indonezji, w końcu musieliśmy się z nią niestety pożegnać:(. Wsiedliśmy w samolot i podziwiając przez okno widoki Balijskich wulkanów, unoszących się ponad chmurami udaliśmy się do wspaniałego państwa na wschodnim krańcu Półwyspu Malezyjskiego a dokładnie do Singapuru. To miasto - państwo położone na wyspie o tej samej nazwie i powierzchni jedynie nieco ponad 500km2. Niesamowicie nowoczesne miejsce, które zaszokowało nas od samego wyjścia z samolotu. Lotnisko Changi to jeden z najnowocześniejszych portów lotniczych na świecie, który ciągle się rozbudowuje. Można tu znaleźć (co jest szczególnie ważne dla turystów budżetowych) liczne darmowe! "umilacze" takie jak: komputery z dostępem do internetu, który z resztą w całym Singapurze jest bezprzewodowo dostępy 4 free, leżanki z widokiem na pas startowy, na których wygodnie można przespać noc na lotnisku, masażery do nóg, piękny i przytulny wystrój, relaksującą muzykę w tle i oczywiście, jak w całym mieście wszechobecną zieleń. Na lotnisku skorzystać można z bardzo fachowej informacji turystycznej gdzie, zarezerwowaliśmy tani hostel i otrzymaliśmy informacje o wszystkich atrakcjach wartych odwiedzenia, zaznaczonych na otrzymanej na miejscu mapie miasta:) Spędziliśmy tu jedynie dwa dni ale pozwoliły nam one zobaczyć to, na co w Singapurze najbardziej liczyliśmy; czyli fascynującą urbanistykę tego fantastycznego miasta, a szczególnie po zmroku:) Nie będę się zbytnio o tym rozpisywać, bo ciężko jest to, co widzieliśmy ubrać w słowa:) Dodam tylko, że mieliśmy okazję zobaczyć niesamowite (naturalnie już darmowe:P) multimedialne show z udziałem fontann, laserów, świateł, ognia i niezwykłej muzyki. Obrazy w nim wyświetlane są z dachu wspaniałego hotelu "Marina Bay" i rzucane na ścianę wody z fontann przy brzegu słynnej zatoki o tej samej nazwie. Żaden film i żadne zdjęcia nie oddadzą tego klimatu ale spróbujcie:)

Singapur

fot. Krzysiek, Jacek

piątek, 14 października 2011

Bali

Bali to znana na calym swiecie wyspa, na ktora corocznie zjezdzaja setki tysiecy, a nawet miliony turystow. Ludzi z calego swiata przyciagaja tu, skupione w jednym miejscu, typowe indonezyjskie atrakcje tj. piekne plaze, zielone tarasy ryzowe, potezne wulkany, wspaniala i bardzo oryginalna architektura, hinduistyczne swiatynie oraz barwne ceremonie zwiazane z ta religia. Ponadto Bali jest mekka dla surferow - to jedno z najchetniej wybieranych miejsc na swiecie przez amatorow tego sportu. Na wyspie tej mozna sie rowniez dobrze zabawic....
Nasz pobyt na Bali ograniczylismy do dwoch dni w Permuteranie, a po powrocie z Gili Islands pozostalych pieciu dni w Ubudzie i Kucie.
Ubud slynie glownie z przepieknej i niepowtarzalnej balijskiej architektury oraz okolicznych majestatycznych swiatyn, rozsianych pomiedzy polami ryzowi i plantacjami kawy, do ktorych dotarlismy wynajetymi skuterami. W miescie jest wiele malych sklepikow z rekodzielem i lokalnych galerii, dlatego wielbiciele zakupow bedac na Bali chetnie odwiedzaja to miejsce. Dla osob takich jak my, z malym budzetem dobra alternatywa jest potezny bazar, na ktorym zaopatrzyc sie mozna w piekne pamiatki (Krzysiek z Jackiem kupili tyle talerzy, ze teraz ledwo nosza swoje plecaki:)).
Do Kuty pojechalismy w jednym celu - surfowania:) Oprocz tego, ze jest to jedna z lepszych serferskich miejscowek na swiecie, nie jest zbyt interesujacym i pieknym miejscem - korki, wszechobecne centra handlowe i potezne betonowe hotele powoduja, ze przypomina to bardziej zatloczone miasto niz rajska wyspe. Jednak nie podlega dyskusji, ze w Kucie surfing byl dla nas numerem 1. Przez 3 ostatnie dni pobytu na wyspie stawialismy nasze pierwsze kroki, podpatrujac wyczyny miejscowych surferow, czerpiac z tego niesamowita przyjemnosc. Jest to powod, dla ktorego w przyszlosci na pewno odwiedzimy jeszcze to miejsce.

Gosia i Krzysiek


Ubud, Bali (Indonesia)


Pemuteran, Bali (Indonesia)


Kuta, Bali (Indonesia)

fot. Krzysiek, Jacek i Gosia

środa, 5 października 2011

Gili Air

Po trzydniowej wspinaczce na wulkany Jawy wyladowalismy na znanym na calym swiecie Bali. Basen, rzecz ktora wydawala nam sie zbednym dodatkiem, okazal sie calkiem mila atrakcja podczas naszego 2-dniowego odpoczynku w Permuteranie - pierwszej miejscowosci do ktorej trafilismy. Wylegiwanie sie na basenowym lezaku, popijanie miejscowej nalewki z oleju palmowego - Araku oraz obserwowanie splywajacej lawy na wzgorzu za naszym resortem:) okazalo sie mila odmiana od trudow ostatnich dni.
Zwiedzanie Bali postanowilismy pozostawic sobie na koniec pobytu w Indonezji i zdecydowalismy ruszyc prosto na Gili Islands. Nie planowalismy wczesniej tego kierunku, jednak ludzie spotkani na naszej drodze goraco polecali nam to miejsce. Po dosc wyczerpujacej podrozy, w koncu postawilismy nasze stopy na snieznobialym piasku jedenj z trzech wysp Gili - Gili Air.
Gili Islands to polozone obok siebie 3 niewielkie wyspy, z ktorych kazda jest inna. Gili Trawangan - najwieksza z nich to cel ludzi spragnionych imprez i nocnego zycia. Gili Meno - najmniejsza i najspokojniejsza, dla ludzi szukajacych wytchnienia od codziennego zgielku. Gili Air - to cos posrodku a zarazem najprawdopodobniej najpiekniejsza z trzech - dla nas okazala sie rajem na Ziemi.
Brak pojazdow mechanicznych, drog, betonowych hoteli a czasem takze pradu powoduje, ze wyspa wyglada na nieskazona przez czlowieka.
Dni na Gli Air mijaly leniwie i bylo to pierwsze miejsce, gdzie nierobienie niczego sprawialo nam tyle przyjemnosci. W miedzyczasie wylegiwania sie na plazy i spacerowania  wokol wyspy czesto nurkowalismy podziwiajac niesamowite rafy i zycie morskich zwierzat. Widzielismy niezliczonae gatunki kolorowych ryb, weza morskiego, a nawet parokrotnie majestatyczne zolwie, ktore udalo nam sie nawet dotknac, a Krzyskowi plywac na grzbiecie jednego z nich. Kosztowalismy lokalnej kuchni, ktora okazala sie swietna, w szczegolnosci swieze grilowane ryby i roznorakie potrawy, gotowane w sosie curry. Wieczory zas spedzalismy najczesciej w naszym ulubionym miejscu o nazwie Zipp Bar z przemila i bardzo wyczilowana zaloga lokalnych barmanow, ktorzy dlugo pozostana w naszej pamieci. Oprocz barmanow poznawalismy tam wielu ludzi z calego swiata, ktorzy tak samo jak my byli zauroczeni tym miejscem. M.in wczasy na wyspie spedzala przesympatyczna gromadka Rosjan, ktora zaprosila nas nawet na swoje wesele na pobliskiej plazy (fotek z wesela brak, z powodu awarii aparatu Gosi:(). Inna ekipa, z ktora spedzalismy duzo czasu na wyspie byla trojka chlopakow z Gdanska. Wspolnie lodka oplynelismy 3 Gili Islands, nurkujac i podziwiajac podwodny swiat.
Opowiesci o problemach z opuszczeniem wyspy okazaly sie rowniez problemem i w naszym przypadku,. Planowane wczesniej 3 dni zamienily sie w 8, czego nawet przez chwile nie pozalowalismy!!! Totalnie wyczilowani wyruszylismy w nasza dalsza podroz na Bali.

Gosia i Jacek

Gili Air (Indonesia)
foto: Gosia Jacek i Krzyn

poniedziałek, 3 października 2011

Guang Ijen

Po sniadaniu wsiedlismy w minibusa i udalismy sie w kilkugodzinna droge na drugi wulkan o nazwie Ijen (Idzien) polozony na wschodnim skraju Jawy. Po poludniu dojechalismy do wioski, oddalonej o godzine drogi od podnoza, slynacej z uprawy kawy. Spedzilismy tam noc w towarzystwie kilkunastu turystow z Europy, w jedynym hotelu w okolicy. Poznalismy takze Tomka i Ule, bardzo sympatycznych Polakow, wraz z ktorymi spedzilismy tam wieczor. Moczylismy zmeczone podroza i brudne od wulkanicznwego pylu ciala w hotelowym basenie z goraca woda pochodzaca z okolicznych zrodel. Atrakcja wieczoru byl rowniez Aleksjej serwujacy wszystkim gosciom niekonczace sie, wlasne poklady rumu z cola i opowiadajacy przezabawne historie w jezyku ciala:) gdyz nie znal angielskiego. Poranek nastepnego dnia byl przez to bardzo ciezki, szczegolnie, ze sniadanie bylo o 4 rano. Sam treking do wulkanu to ok. 2 godzin marszu pod gore, niekiedy bardzo stroma, ale za to z przepieknymi widokami. Ijen to wulkan o wysokosci 3211 m n.p.m., gdzie znajduje sie przepiekne wapienne jezioro, a na zboczach olbrzymie poklady siarki. Wulkan polozony jest na terenie parku narodowego, wiec siarke wydobywa sie tu w tradycyjny, nieinwazyjny sposob.Mimo, ze bylo to zakazane i nieliczni turysci sie na to decyduja, nam udalo sie zejsc do srodka krateru i zobaczyc w jak ciezkich warunkach pracuja tam ludzie. Wszechobecny duszacy i gryzacy w oczy dym powodowal ze ciezko wytrzymac tam dluzej niz kilka minut, podczas gdy gornicy spedzaja tam wiele godzin dziennie. Ich mordercza praca glownie polega na przenoszeniu na plecach koszy, wazacych na do 90 kilogramow wypelnionych siarka, najpierw po stromych scianach w gore krateru, a nastepnie w dol zboczy wulkanicznych. Za kilogram urobku dostaja rownowartosc ok. 25 groszy, co przy maksymalnie 2-och kursach dziennie daje raczej niewielki zarobek.
krzysiek
Ijen, Jawa (Indonesia)

foto; Jacek i Krzyn

Guang Bromo

Po ostatnich dniach spedzonych w duzych miastach, postanowilismy poobcowac troche z natura. Jak wiadomo - Indonezja to ciag wysp pochodzenia wulkanicznego, powstalych miliony lat temu na styku dwoch plyt tektonicznych - euroazjatyckiej i australijskiej.Jest to powod duzej aktywnosci sejsmicznej na obszarze calego kraju. Mielismy okazje sie o tym przekonac podczas nocnego trzesienia ziemi w Bukit Lawang. W Indonezji mozna spotkac setki wulkanow, z ktorych duza czesc jest aktywna. Postanowilimy sie wybrac na 2 z nich, polozone we wschodniej czesci Jawy. Pierwszy to Bromo, oddalony o ok. 13 godzin drogi od Yogjakarty. Jest nabardziej charakterystycznym wulkanem, znany z pieknych wschodow slonca i kojarzony z Indonezja. Jest to najwiekszy aktywny wulkan w Indonezji, ktorego ostatnia erupcja miala miejsce 4 miesiace przed naszym pobytem. Jego wysokosc 2329 m n.p.m. moze nie powala, ale widok na krater oraz 2 okoliczne wulkany o poranku totalnie zwala z nog. Do wioski pod wulkanem przyjechalismy o godz. 21, przespalismy sie kilka godzin w calkiem luksusowym jak na tutejsze standardy hotelu, z ktorego rozciaga sie piekny widok na Bromo. O godzinie 4:30 rano wyruszylismy jeepem na punkt widokowy, polozony ok. 5 km od wulkanu i ponad 300 m nad jego kraterem, zeby od 5:00 moc obserwowac niesamowicie malowniczy wschod slonca. Nastepnie wsiedlismy w jeepa i zjechalismy pod samo wzgorze i pieszo podeszlismy do krateru. Krajobraz przypominal troche Marsa;wszedzie ciemno-szary pyl unoszacy sie przy kazdym kroku, czasami nie dalo sie oddychac. Gdy podeszlismy do krateru, z jego srodka buchal dym, co potegowalo uczucie strachu. Niestety, jest to bardzo popularne miejsce, a setki turystow dziennie sprawiaja, ze mozna odniesc wrazenie bycia na Giewoncie w lipcu:)
Krzysiek
Bromo, Jawa (Indonesia)

foto: Jacek i Krzyn

Yogjakarta

Yogjakarta to kolejne sposrod kilku duzych miast na Jawie i jest z nich najchetniej odwiedzane przez turystow, ktorzy zazwyczaj trzymaja sie z dala od stolicy. Yogja (tak w skrocie nazywaja je mieszkancy) to miasto z wieloma atrakcjami, ale tradycyjnie nie zachwycily nas zbytnio. Liczne bazary, przypominajace raczej biedne centra handlowe z niezaciekawym asortymentem, galerie z tradycyjnym rekodzielem to chyba typowe atrakcje duzych miast Indonezji. Glowna z nich, opisana w przewodnikach mial byc Palac Sultana, z ktorego po namowach spotkanych na miejscu Polakow zrezygnowalismy:) Zatrzymalismy sie tu na 2 noce i nasz pobyt zaliczamy do zdecydowanie udanych, dzieki dobremu towarzystwu w przemilym hostelu i naprawde wybornej kuchni. 50 kilometrow od miasta znajduje sie Borbodur - obecnie jedna z najwiekszych buddyjskich swiatyn na swiecie. Pochodzi z 800 r.p.n., stworzona jako kult Siwy i wzniesiona posrodku dzungli Kedu. Byla zapomniana na setki lat i w 1814 roku ponownie odkryta przez angielskiego podroznika. Jest to grobowiec na planie kwadratu o szerokosci 111 metrow i wysokosci ponad 34 metrow o konstrukcji tarasowej, zbudowany z cegiel pochodzenia wulkanicznego, stawianych jedna na drugim bez zadnego spoiwa. My z Gosia po odwiedzinach niesamowitych kambodzanskich swiatyn, Borbodur oceniamy jako zdecydowanie mniej ciekawy. Jacka rozwniez nie zachwycil.

krzysiek
Jogjakarta, Jawa (Indonesia)

poniedziałek, 19 września 2011

Jakarta

Zanim zaczne pisac o Indonezji, po krotce przedstawie Wam, jak sie tu znalazlam. Moja podroz rozpoczelam 14 wrzesnia o godz. 6:00 w Warszawie, skad samolotem linii lotniczych Wizzair polecialam do Paryza, w ktorym spedzilam dzien i noc. Niestety, przez klimatyzacje w samolocie rozchorowalam sie i nie dane mi bylo zobaczyc w Paryzu nic, oprocz wiezy Eiffla z okna mieszkania Ani, ktora przyjela mnie do siebie na noc. 14 wrzesnia o godz. 10.30 liniami lotniczymi AirAsia wylecialam z Paryza Orly do Kuala Lumpur, w ktorym to wyladowalam 15 wrzesnia o godz. 5:30 tamtejszego czasu. Po dniu spedzonym na strefie wolnoclowej wieczorem wylecialam z KL, by po 2 godzinach spotkac sie z Krzyskiem i Jackiem w Jakarcie. Przy okazji wspomne o tym, ze jeszcze na lotnisku w Kuala Lumpur spotkalam Olsena, ktory po 3 tygodniach podrozowania z chlopakami wlasnie przez KL wracal do Polski:) Jakarta to stolica Indonezji. Jest polozona na Jawie, uchodzacej za najgesciej zaludniona wyspe swiata. Sama Jakarta liczy ponad 12 milionow mieszkancow, o czym zdazylismy sie szybko przekonac.. Oprocz masy ludzi, setek wiezowcow, chaosu i brudu nic specjalnego w Jakarcie nie zwrocilo naszej uwagi. Jednak to pierwsze zderzenie z Indonezja nie bylo dla mnie najgorsze, bo ludzie tam mieszkajacy sa przesympatyczni, bardzo pomocni, ale nienachalni. Z ciekawostek moge wspomniec, ze na glownym placu miasta udzielalam wywiadu do szkolnej telewizji:) Stolice Indonezji potraktowalismy jedynie jako miasto przesiadkowe do Yogjakarty, o ktorej wiecej juz w kolejnym poscie.
gosia
Jakarta, Jawa (Indonesia)

niedziela, 18 września 2011

Padang i ryba z wystawy

W Bukittinggi pozegnalismy sie z Olsenem, ktory wracal juz do Polski i pognalismy do Padang public nini busem upakowanym do granic, ja na taborecie w przejsciu, Jacek na glosniku basowym. Po co taki glosnimk w tutejszym ZTM-ie? a po to zeby podrozni mogli puszczac na caly regulator, nieprzyswajalna dla europejczyka swoja wlasna muzyke. Bukittinggi - Padang - 85 km = 3h = 20 000 Rp. = 7pln. Z Padang mielismy za 2 dni (dzieki bogu) lot na Jawe, konkretnie do stolicy Indonezji Jakarty gdzie dolaczyc miala do nas Gosia. Plan byl taki, zeby czekajac na lot pozostale 2 dni pochillowac na wyspie niedaleko Padang. Niestety nie powiodl sie, gdyz lalo !!!. Tak wiec spedzilismy z Jackiem 2 noce w okropnym portowym miescie. Powluczylismy sie po smierdzacych ulicach, zjedlismy najgorsza rybe jak dotad. Po za niektorymi swietnymi lokalnymi knajpami z smakowitym jedzeniem zdecydowana wiekszosc to tanie bary z potrawami wystawionymi za szklana szyba (cos w rodzaju sklepowej wystawy z czasow komuny), skutecznie unikalismy tego kiszacego sie w sloncu jedzenia ale jednak, przez nasza nieuwage nas dopadlo:P Ryba ktora zamowilismy okaza sie wysuszonym szkieletem z za szyby. Po za tym to zaliczylismy nocny klub, gdzie wszyscy grali jedynie w bilard, popijajac herbate a na koniec obejrzelismy w pokoju hotelowym megahit gremliny przerwywane z reszta reklamami czesciej niz na polsacie :)

Bukttinggi

Kolejne indonezyjskie miasto, do ktorego uderzylismy to Bukittinggi. Nasza podroz do tego miejsca byla jedna z bardziej hardkorowych. Mysle, ze nalezy napisac kilka slow o "bajecznym" transporcie na Sumatrze:). Otoz glowne drogi, budowane jeszcze za czasow kolonii dunskiej, biegna po najbardzej gorzystych obszarach wyspy. Przejechanie odcinka o dlugosci 590km, w naszym przypadku miedzy Parpat (kolo j. Toba) do Bukittnggi zajelo nam 16h. Droga to glownie ostre zakrety, wyboje i mnostwo przystankow: na "jedzenie", WC i w celu zabrania kolejnych klientow. W tle okrutnie glosnej folklorowej muzyki, male dzieci placza, te starsze wymiotuja a rodzice usmiechnieci od ucha do ucha, nieporuszeni tym ani troche. A te wszystkie atrakcje za niemala kase. Cena transportu w indonezji nie jest stala. Zalezy od tego czy bilet kupujemy w malym miescie (np. Parpat), gdzie konkurencja biur sprzedazy jest mala, albo nawet jak w naszym przypadku biuro jest tylko jedno i cena jest wysoka. Gdy mamy okazje jechac z duzego miasta, wtedy wyjsciowa cena biletow moze byc nawet o polowe nizsza na tym samym odcinku. Dochodzi do tego jeszcze targowanie, mozliwe nawet przy cenach nadrukowanych na biletach. Bilet Parpat - Bukittinggi = 240 000 rupii = 85 PLN (stargowane 50 tys) Podsumowywujac, najlepsza opcja transportu na Sumatrze jest latanie samolotem, ceny roznia sie nieznacznie do busow :) W Bukittingg nie ma zbyt wielu atrakcji. ZOO z wypchanymi tygrysami (na szczescie), do ktorego trafilismy niezorientowawszy sie i zupelnie przypadkowo, spacerujac po miescie. Zwierzeta w nim mieszkaja w okropnych warunkach :/ .Sklepy z tanimi i fajnymi ciuchami, w ktorych jest tak duzo i jest w nich tak tanio, ze ciezko sie zdecydowac, wiec nic nie kupilismy, czego oczywiscie potem bardzo zalowalismy. Tanie knajpy z dobrym jedzeniem, polecamy restauracje Canyon opisana tez w LP. Miasto slynie glownie z atrakcyjnych okolic, to tez wynajelismy skutery i postanowilismy je zwiedzic. Pierwszym przystankiem byla wioska na terenie rezerwatu Batang Palupuh, oddalona jedynia kilkanascie km od miasta. Udalismy sie tam zeby zobaczyc najwiekszy na swiecie kwiat, zwany Raffesja, za ktorym turysci uganiaja sie po dzunglach calego swiata, a tu mozna dojechac do niego "podmiejskim". Jego srednica dochodzi nawet do 3m a waga osiaga niekiedy 3kg. 60 km, po drugiej stronie miasta znajduje sie dolina Harau. Ma dlugosc ok 3km, a na jej dnie leza wioski, gdzie glownie uprawia sie ryz i choduje sie ryby w przydomowych stawach. Wioski typowo lokalne, zadnych turystow, odnosi sie wrazenie, ze czas zatrzymal sie tu wiele lat temu a ludzie szczesliwie zyja z dala od miasta. Zbocza doliny to pionowe sciany siegajajace niekiedy 100 m wysokosci, po ktorych splywaja dziesiatki wodospadow. Przy jednym z nich wynajelismy domek z widokiem na pola ryzowe:) Ognisko z lupin kokosowych, grilowane ryby, browar i wieczorne rozmowy z lokalesami to byly nasze glowne zajecia tego dnia. O dzikosci tego miejsca swiadzyl brak pradu, ktorego posiadanie na glownym ladzie jest tu oczywiste. W domklu byly lampy naftowe, wiec problemu nie bylo. Kolejny dzien Jacek, typowy mieszczuch z Wrzeszcza:) rozpoczal nieprzespana noca, za co winil spiewajace ptaki, piejace koguty i rechoczace zaby, czego mu my z Olsenem (wyspani) wspolczulismy szczerze:P. Wynagrodzic to miala przejazdzka po okolicznych wodospadach i malowniczyh polach ryzowych, ktora niestety nie do konca sie udala, gdyz pogoda byla pochmurna, a dobre zdjecia, na ktore liczylismy wyszly niezbyt udane.
Bukittinggi, Sumatra (Indonesia)